środa, 8 lutego 2017

gaszę.

Wracam do domu,
ta sama droga jak co dzień, muzyka grana na membranach - częstuję się.
Czuję jak opada cała ta olimpiada wyścigów aut i wyścigów ludzkich serc.
Nie chcę gonić za nimi, nie czekam ani chwili, pakuję swoje życie i idę z nim przez kawał czasu,
dzielę go na kawałki, wielkim nożem do tortu, patrząc jak spadają na ziemię świeczki i zapałki.
Napawam się. Ten stan sprawia, że moje zdolności do lenistwa kleją się jak czekolada,
kiedy biorę ją do ust, czuję chłód, coś mnie znów napada, nie chcę spać i odmawiam modlitwę na kilka słów.
Zabierz to, proszę, schowaj sobie. Na pamiątkę, na potem, nieważne. Jest dobrze.
Nie znikaj stąd, to nieistotne, jak bardzo chcę wydobrzeć, daj mi lek na ambrozję.
Gaszę światło - wszystko ustało, cisza stoi na rzęsach, by nie wyjebać się o hardcore.
Lustra na ścianie, a w nich czekanie na świt, który jest jak przepłynięcie oceanu żabką.
Zalane góry, w lasach, gdzie co poniektóry, biały czy bury - każda może zostać matką,
zabierasz mi moje dziury, z pamięci wygoń wichury, które są jak małe bzdury, sztorm podany statkom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz